23 lipca 2012

Chapter 3

Przez cały dyżur byłam podenerwowana i choć w naszej rozmowie nie padło słowo na „R”, to i tak odbierałam to spotkanie w dość jednoznaczny sposób. Marcelo był przystojny jak diabli i do tego jego charakter można opisywać w samych superlatywach. Z zawodu był lekarzem pogotowia, ale swoje dyżury miał zarówno w izbie przyjęć jak i na szpitalnych oddziałach. Taki talent nie mógł się marnować i wielokrotnie udzielał rad swoim kolegom z innych specjalizacji.
Przerwa obiadowa minęła mi bardzo  szybko, a to za sprawą Ramony, również pielęgniarki, która dyżurowała na salach operacyjnych. Miała bardzo odpowiedzialną pracę, nie mówię że moja taka nie była, ale sala operacyjna to jak dla mnie za dużo na jak na  jedną głowę. Ramona była w moim wieku, a jej uśmiech i oczy sprawiały, że od razu poprawiał mi się humor. Była wspaniałą pielęgniarką i robiła to z pasją, a to nieczęsto się zdarza. Nie opowiedziałam jej o „spotkaniu” z Marcelo, bo nie znałyśmy się na tyle dobrze, żebym mówiła jej o tak prywatnych sprawach. Czułam, że z biegiem czasu nasza znajomość przerodzi się w przyjaźń, bo naprawdę potrafiłyśmy się świetnie dogadać.
Po dyżurze pobiegłam jak szalona do domu, żeby zrobić sobie na szybko obiad. Musiałam się streszczać, bo zegar na ścianie wskazywał na trzecią po południu, a o siódmej umówiona byłam z Marcelo. Zadzwonił do mnie w ciągu dnia, że podjedzie po mnie samochodem. Oczywiście, że się zgodziłam i chętnie podałam mu swój adres.
Miałam wielki problem ze skompletowaniem swojej garderoby na wyjście. Mieliśmy iść do wesołego miasteczka, więc odpadały sukienki i spódniczki: gdyby coś strzeliło mi do głowy i weszłabym na karuzelę to nie miałam ochoty świecić tyłkiem przed zgromadzonymi przechodniami. W końcu wybór padł na beżowe rybaczki i czarną bluzeczkę na grubszych ramiączkach w kolorowe kwiatuszki. Do tego założyłam cienki bawełniany sweterek w kolorze amarantowym i czarne balerinki. Nie chciałam się specjalnie wystrajać, żeby Marcelo nie pomyślał sobie o mnie niewiadomo czego, ale chciałam po prostu ładnie wyglądać. Upięłam włosy w mocno ściągniętego kucyka i zrobiłam sobie bardzo delikatny makijaż: dosłownie przejechałam tylko rzęsy tuszem i zrobiłam kreskę na powiece. Nie miałam problemów z cerą, więc nie musiałam nakładać na siebie kilku warstw podkładu, żeby wyglądać jako tako. Usta pomalowałam bezbarwnym błyszczykiem i byłam gotowa.
Nie czekałam zbyt długo na Marcela. Przyjechał punktualnie o siódmej, więc zamknęłam mieszkanie na cztery spusty i zbiegłam po schodach na dół. Przywitałam się z nim delikatnym muśnięciem w policzek i zajęłam miejsce w samochodzie.
- Cieszę się, że idziemy do wesołego miasteczka. Zawsze uwielbiałam takie miejsca. – przerwałam dość krępującą ciszę, w które co chwile zmieniała się nudna jak flaki piosenka jakiejś nieznanej wokalistki pop.
- Też się cieszę. Słyszałem, że przywieźli dużo nowych karuzel. Mam nadzieję, że się nie boisz wysokości? – pokiwałam przecząco głową. – To dobrze się składa, bo znam świetną karuzelę: wywraca Cię do góry nogami na wysokości jakiś… dwudziestu pięciu metrów i zjeżdża z szybką prędkością w dół. Ostatnim razem gdy tam byłem to myślałem, że umrę.
- Aha, spoko. Chcesz mnie tam zaciągnąć? Nigdy w życiu! – powiedziałam stanowczo.
- Boisz się? – zaśmiał się głośno. – Nie ma czego. To tylko mała lekcja latania. – spojrzałam na niego szeroko otworzonymi oczyma nie mogąc uwierzyć w to co przed chwilą usłyszałam. „Lekcja latania”? Też mi coś.
Drogę do wesołego miasteczka pokonaliśmy samochodem w dziesięć minut. Warto podkreślić, że jak na niezbyt doświadczonego lekarza, który praktykuje od zaledwie dwóch lat, to Marcelowi powodziło się znakomicie. Jego Audi Q5 wyglądało naprawę imponująco.
- Będziemy się świetnie bawić, gwarantuje Ci to. – podał mi rękę i pomógł mi wyjść z samochodu na parkingu. Kątem oka dostrzegłam samochód Gerarda, z którego wysiadał owy piłkarz oraz Busi. Odliczyłam w myślach do pięciu, aby nie wybuchnąć złością przy Marcelu i jakby nigdy nic weszłam z nim przez bramę prowadzącą do wesołego miasteczka.
Przez głowę przechodziło mi mnóstwo pytań związanych z piłkarzami. Co oni tu do diabła robili? Mało prawdopodobne, żeby mnie śledzili, ale ich obecność była naprawdę podejrzana. Na szczęście nie zauważyli mnie, ponieważ byli pochłonięci rozmową na jakiś wielce interesujący temat. Nie miałam zamiaru ich unikać, bo mogłam tu przebywać równie dobrze jak i oni.
- Chodź kupimy watę cukrową. – blondyn pociągnął mnie za  rękę do stoiska, w którym urzędowała starsza pani. Zakręciła mi różową watę, a Marcelowi białą. Mieliśmy kupę frajdy, bo ostatnim razem jak jadłam watę miałam może z dziesięć lat.
Kolorowe balony, pisk dzieci, różne stoiska z duperelami, maszyny z zabawkami, zapach smażonego popcornu i tłumy przechodniów – tak można opisać wesołe miasteczko. Czułam się tam naprawdę świetnie, tylko co chwilę podchodził jakiś klaun i robił sobie ze mnie jaja – a to nie było śmieszne w żadnym stopniu.
- A teraz zabieram Cię na obiecaną wcześniej karuzelę! – blondyn pociągnął mnie za rękę.
- Nie ma mowy! Mogę na Ciebie zaczekać, ale w życiu nie wsiądę do tego czegoś. – wskazałam na wagoniki, do których wsiadały jakieś nastolatki.
- No zgódź się. Nie będziesz żałować! Mogę Cię trzymać przez cały czas za rękę jeżeli chcesz. – ten argument na pewno zadziałał na korzyść mojego rozmówcy. Byłam potwornie zdenerwowana gdy wsiadałam do jednego wagoniku. Obok mnie usiadł Marcelo i jak obiecał złapał mnie za dłoń. Może to tylko mały gest, ale przyniósł mi wiele radości.
I zaczęło się. Jazda w górę, w dół, do góry nogami, bokiem, itp. itd. Żołądek podskoczył mi aż do gardła i mało brakowało a zwymiotowałabym na ludzi stojących pod karuzelą. Kurczowo trzymałam się ręki Marcela, który na widok moich przestraszonych oczu śmiał się głośno.
Kiedy postawiłam nogi na ziemi dziękowałam Bogu, że ta jazda bez trzymanki była już za mną. Próbowałam unormować swoje ciśnienie, które podskoczyło mi chyba do dwustu.
- Jak się czujesz? Prawda, że niezła adrenalina? – zapytał Marcelo, który usiadł obok mnie na ławce.
- O, tak… dawno się tak nie bałam. – przyznałam niechętnie.
- „Bałam”? – powtórzył po mnie zdziwiony. – Chyba nie było tak źle?
- Nie, ale też nie było wspaniale. Czuję, że moje wnętrzności się trochę poprzesuwały ku  górze.
- Catalina? – usłyszałam krzyk Gerarda, który stał tuż obok wejścia na karuzelę. – Co Ty tu robisz?
- Jestem w wesołym miasteczku tak jak i Ty. – brunet spojrzał spod byka na mojego towarzysza. – Widzę, że nie jesteś sama. – szturchnął Busiego, który opierając się o bramkę obserwował ludzi jeżdżących na karuzeli. Gdy mnie zauważył zrobił zdziwioną minę i również spojrzał z zaciekawieniem na doktorka.
- To jest Marcelo Muñez, mój kolega z pracy. A to moi koledzy: Gerard i Sergio. – przedstawiłam ich sobie. Chłopcy podali sobie dość niechętnie dłonie, obserwując się nawzajem. – My lecimy dalej. – chciałam ich jak najszybciej opuścić, ale Sergio słysząc moje słowa natychmiast mnie zawrócił. – Chcesz coś?
- Chcielibyśmy bardziej poznać Twojego kolegę. Chyba nie masz nic przeciwko? – oczywiście, że miałam! W środku krzyczałam i szarpałam piłkarza, ale na zewnątrz zachowałam kamienny wyraz twarzy.
- Ależ skąd. – fuknęłam pod nosem. Nasza czwórka skierowała się do pobliskiej knajpy. Zamówiliśmy sobie coś do picia i usiedliśmy przy jednym ze stolików. Miałam naprzeciwko swoich „kolegów”, którzy robili różne dziwne miny i wymieniali się na ucho spostrzeżeniami.
- Długo się znacie? – zapytał Gerard mieszając swój drink słomką.
- Pracujemy razem od jakiegoś tygodnia. Marcelo jest lekarzem. – powiedziałam dumnie, ale to chyba mój kompan miał powód do zadowolenia, a nie ja.
- Wypadki, porody… interesujące. – stwierdził Pique.
- Nie do końca porody, bo nie jestem ginekologiem.
- A na takiego wyglądasz. – dodał Sergio, którego spiorunowałam wzrokiem.
- Pracuję na izbie przyjęć. Owszem mamy wiele pracy przy ludziach z wypadku, ale też pracuję na różnych oddziałach. W tym tygodniu miałem konsultacje na pediatrii.
- A wy co robicie w wesołym miasteczku? To randka? – zaśmiałam się.
- Nie, to nie randka. – odrzekł spokojnie Pique. – Wiesz, jesteśmy samcami… tropimy nowe zdobycze.
- W wesołym miasteczku? – powtórzyłam. – To podchodzi pod pedofilie, bo są tu praktycznie same dzieciaki.
- A z kim przychodzą dzieci? – zapytał podniesionym tonem Gerard. – Z mamami. Z rozwiedzionymi… mamami,  z seksownymi… mamami. Zresztą co Ci będę tłumaczyć. – machnął ręką.
- Równie dobrze moglibyście przyjść do nas do szpitala i siedzieć pod gabinetem ginekologicznym. Tam aż roi się od kobiet. – przybiłam z Marcelem  „high five”.
- Dobry pomysł, nie omieszkam spróbować.
- My się zbieramy, a wy dalej polujcie. – podniosłam się i zarzuciłam na siebie sweterek. Przewiesiłam torebkę przez ramię i pociągnęłam Marcela do wyjścia.
- To było niespodziewane spotkanie. Przepraszam Cię za nich. – zagaiłam mojego towarzysza zaraz po wyjściu z knajpy.
- No co Ty, nie szkodzi. Twoi koledzy chcieli mnie tylko poznać.
- No właśnie w tym problem.
- Nie lubisz ich?
- Gerard to mój przyjaciel od piaskownicy. Z Sergiem jest o wiele gorzej. Nie za bardzo za sobą przepadamy.
- Wydaje się być miły.
- Tak pozornie… gdy przymkniesz jedno oko, staniesz pod słońcem… a najlepiej jak się całkowicie odwrócisz. Wtedy faktycznie wygląda na miłego. – zaśmiałam się. Wróciliśmy do wesołego miasteczka gdzie przybyła nowa nawałnica dzieci. Zaobserwowałam, że faktycznie większość z nich była tylko z mamami, więc teoria Gerarda była prawdziwa.
- Marcelo? Co Ty tutaj robisz? – usłyszeliśmy chwilę później kiedy kręciliśmy się koło kiosków z pamiątkami z Barcelony. Odwróciliśmy się momentalnie i naszym oczom ukazała się niska, ale bardzo zgrabna blondynka, która przyglądała mi się uważnie.
- Rita?… Cześć! – blondyn podszedł do niej pospiesznie i złożył na jej ustach krótki pocałunek. Byłam zbita z tropu i nie wiedziałam czy ze wszystkimi się tak wita (ze mną nie!), czy tylko z ową długonogą. – Catalino, to moja dziewczyna Rita. – podałyśmy sobie ręce, choć żadna się do tego specjalnie nie paliła.
- Co tu robisz? – zapytała ponownie.
- Przyszliśmy do wesołego miasteczka i chodzimy sobie tu i tam. Nie zadzwoniłaś do mnie, przyjechałbym po Ciebie na lotnisko. – byłam tak zaskoczona, że nie wiedziałam czy mam się odezwać, uciekać czy zostać. Blondynka przyglądała mi się uważnie i kiedy nasze oczy się spotkały, pospiesznie złapała swojego chłopaka za rękę.
 - Nie będę wam przeszkadzać. Lecę do kolegów, pewnie gdzieś tu się jeszcze kręcą. Bawcie się dobrze. – nie dałam możliwości powiedzenia Marcelowi ani słowa. Było mi tak głupio, że nawet nie mogłam mu spojrzeć w oczy.
Chłopców znalazłam przy tarczy strzelniczej. Zakładali się właśnie, który pierwszy trafi do celu.
- To znowu ja. – oparłam się o drewnianą balustradę. Gerard spojrzał na mnie zaciekawiony i objął mnie ramieniem.
- A gdzie Marcelo?
- Długa historia.
- Ale to chyba nie przez nas? – pokiwałam przecząco głową na słowa przyjaciela. – Idę po coś do picia. Kupić wam coś?
- Może pepsi. – powiedziałam od niechcenia. Gerard zostawił mnie samą z Sergiem. No może nie aż tak zupełnie samą, bo obok nas kręciła się masa ludzi. – Nie przemyślałam Twojej propozycji, ale wchodzę w to. – Busi spojrzał na mnie zszokowany i oparł się o balustradę obok mnie. – Mam wiele zastrzeżeń, ale co mi tam.
- Jestem zaskoczony, że tak szybko się zdecydowałaś.
- To tylko seks, tak? Bez zbędnych bajerów, śniadań do łóżka, walentynek czy czegokolwiek. Załatwiamy swoje potrzeby i na tym nasze relacje się kończą.
- Ale możemy to powtarzać, tak?
- Gerard idzie. Omówimy to później. – odebrałam od Gerarda puszkę napoju i otworzyłam ją z charakterystycznym pstryknięciem.
Nie byłam w ogóle przekonana co do tego pomysłu uprawiania seksu z Sergiem, ale byłam tak wściekła na Marcela, że było mi naprawdę wszystko jedno. Chciałam jakoś odreagować, a to był chyba najlepszy sposób jaki mogłam na chwilę obecną wymyślić. Nie chciałam się z nikim wiązać, to tylko czysto łóżkowy charakter naszej relacji. Nawet go nie lubiłam, więc nie było mowy o niczym więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz